Wielce Szanowni Państwo! Pewnego dnia roku Pańskiego 1542 sztormowy wiatr zepchnął z kursu portugalski statek płynący z Makau do Chin. Jego nawigator, nie dysponujący rzecz jasna chronometrem, nie mając pojęcia gdzie się znajduje, zdał sie na intuicję i… odkrył dla Europy Kraj Kwitnącej Wiśni. Tak do Japonii dotarły najnowsze zdobycze Zachodu: Jezuici, syfilis i arkebuzy. Te ostatnie wzbudziły największe zainteresowanie, zwłaszcza, że było to apogeum wieku wojen Sengoku-jidaji. W owym czasie trzon japońskich armii stanowili ashigaru – lekkozbrojna piechota rekrutowana z bezrolnych chłopów i chołoty wszelkiej maści. Uzbrojeni w długie lance stanowili realną siłę dopóty, dopóki utrzymywali zwartą, najeżoną włóczniami formację. Kiedy szyk szedł w rozsypkę ich taktyka ulegała diametralnej zmianie: wyrzucali dzidy i uciekali. I słusznie, bowiem w bezpośrednim starciu ze szkolonym od dziecka samurajem żaden z nich nie miał najmniejszych szans. Tak było do czasu, kiedy sprawy wziął w swoje ręce nasz znajomy Oda „rzeźnik” Nobunaga. Uzbroił on ashigaru w arkebuzy i wymyślił efektywną taktykę: na polu bitwy rozmieścił ich za szańcem w pierwszej linii ustawiając najlepszych strzelców – pozostali ładowali im broń. I stał się cud, pogardzani ashigaru zdziesiątkowali niepokonaną dotąd kawalerię rodu Takeda, umożliwiając Nobunadze wygranie bitwy pod Nagashino. Wkrótce potem Japonia stała się największym producentem ręcznej broni palnej w Azji, zaś w słynnej bitwie pod Sekigaharą używano również artylerii. Ta bitwa, do której doszło w roku 1600, przesądziła o losach Japonii na blisko trzysta lat. A było to tak: kiedy zmarł Toyotomi-no Hideyoshi, ashigaru który został regentem, pozostało dwu kandydatów do przejęcia władzy: najpotężniejszy feudał w kraju, władca ośmiu prowincji Tokugawa-no Ieyasu oraz potężny minister Ishida-no Mitsunari. Obustronne próby zamachów spełzły na niczym, zaś siły podzieliły się po równo, musiało więc dojść do bitwy. Zwycięsko wyszedł z niej Tokugawa i cesarz mianował go shogunem. Nowemu władcy od razu trafił się twardy orzech do zgryzienia: otóż ashigaru uzbrojeni w pukawki sprawili, że samuraje stali się przeżytkiem. A przecież władza shogunów i cały system bakufu opierał się właśnie na samurajach. Chcąc zachować władzę Tokugawa musieli działać i to szybko! Na pierwszy ogień poszli Jezuici, którzy dochowali się już ćwierć miliona owieczek, a wśród nawróconych byli nawet najwyżsi arystokraci. Zważywszy, że braciszkowie, poza własnymi, reprezentowali interesy króla Portugalii, (której papież podarował był Japonię niczym Pan Zagłoba Niderlandy Carolusowi), nie dziwi, że nakazano im opuścić Japonię. Ci zaś, którzy nie wyjechali powiększyli grono męczenników. Dla równowagi Japończykom zakazano wyznawania chrześcijaństwa. Nie zmuszano ich wszak do apostazji! Przecież każdy mógł popełnić sepuku. Następnym logicznym krokiem było wprowadzenie, pod karą śmierci, zakazu opuszczania wysp dla Japończyków, dla cudzoziemców zaś rygorystycznego zakazu wstępu. Ponieważ nikt nie spodziewał się honoru po barbarzyńcach, zatem zabijano ich kiedy tylko postawili stopę na lądzie. Nie udało się jednak całkowicie przeciąć kontaktów ze światem – w końcu kobietom potrzebny był jedwab na kimona – ograniczono je wszakże do jednego portu położonego na sztucznej (sic!) wyspie. Zabezpieczywszy kraj przed wrażymi wpływami, Tokugawa mogli się skupić na sprawach wewnętrznych. Przede wszystkim utrzymano wprowadzony jeszcze przez Hideyoshiego dekret zamykający stan samurajów dla klas niższych, zaś tradycję przechodzenia zawodu z ojca na syna nie tylko podniesiono do rangi obowiązującego prawa, ale i twórczo rozwinięto: teraz z ojca na syna przechodziło również stanowisko. Jeżeli papa był, dajmy na to, starszym sikawkowym w straży pożarnej, to pierworodny wiedział kim będzie do końca życia. Młodsi bracia zostawali zwykłymi strażakami. Ni mniej, ni więcej. Te reformy zapewniły rodowi Tokugawa władzę, zaś Japonii pokój przez blisko trzysta lat. Ceną było wszakże zamienienie kraju w przesiąknięty marazmem skansen. Ludzie przestali się starać, bo i po co? Toteż kiedy w roku 1866, u brzegów Japonii pojawiła się potężna Brytyjska armada stalowych pancerników z napędem parowym, rząd zdał sobie sprawę, że armia rodem z XVII wieku nie jest w stanie się im przeciwstawić. Tym razem nie powiał Kamikaze, musiano więc otworzyć granice. To przesądziło o kompletnym upadku autorytetu shoguna i wyniosło do władzy cesarza, który zniósł feudalizm i wszystkie przywileje samurajów. Wprawdzie tu i ówdzie wybuchły bunty, zostały jednak łatwo stłumione przez cesarską armię złożoną z poborowych uzbrojonych i wyszkolonych według europejskich wzorców. Taki był niesławny koniec tysiącletniej historii dumnych wojowników. Dlatego, Moiściewy, ilekroć widzę polityka, który z błyskiem w oku i zaciętą twarzą mieni się konserwatystą i obrońcą wartości, staję się nieufny. Bo historia epoki Tokugawa dowodzi, że konserwatyzm może być równie destrukcyjny jak rewolucja. Kto wie, czy racji nie miał niejaki Jaroslav Hašek, (ten od wojaka Szwejka), który w praskich piwiarniach C.K. monarchii założył Partię umiarkowanego postępu w ramach obowiązującego prawa. I nawet wprowadził posłów do parlamentu w Wiedniu. Gdyby nie wybuchła Wojna Światowa, to kto wie… Życzę Państwu i sobie umiarkowanego postępu. Z.M.
Samuraj w marynacie przyczynek do dyskusji o wartościach
Autorzy