Dostęp do zawartości strony jest możliwy tylko dla profesjonalistów związanych z medycyną lub obrotem wyrobami medycznymi.

Granice

Autor:
Kazimierz Sowa, ks.

Jestem z pokolenia, dla którego przekraczanie granicy było najpierw przeżyciem traumatycznym, potem zwyczajnym, aż w końcu zapomniałem, że jakieś granice, zwłaszcza między państwami, jeszcze istnieją. Pamiętam pierwszy przejazd, a właściwie wjazd na terytorium ówczesnego ZSRR, kiedy do wagonów zwyczajnie wpakowali się sowieccy żołnierze i po zaryglowaniu wszystkich drzwi i okien zaczęli coś bardziej na kształt przeszukania złapanych na gorącym uczynku złodziejaszków niż sprawdzenia podróżnych. Podobnie było koło Magdeburga, gdzie wielki pas „niemieckiej ziemi niczyjej” oddzielał pod napięciem i bronią gotową do strzału Niemców „demokratycznych” od „federalnych”. Potem, kiedy jeździłem tą trasą, odruchowo zwalniałem, mimo braku posterunków granicznych, rozglądając się, czy czasem ktoś nie wyskoczy krzycząc „Halt”.

Wreszcie, kiedy Polska weszła do strefy Schengen, a granice zniknęły, tak w wymiarze politycznym, jak i fizycznym, doświadczenie wolności i swobody zacząłem przenosić na inne kraje, po których podróżowałem – co kiedyś, gdzieś w południowej Azji o mało nie zakończyło się twardym zderzeniem z miejscowymi pogranicznikami i bolesnymi (głównie dla kieszeni) konsekwencjami. Zwykle pamiętałem, że trzeba załatwić wizę, ale już niekoniecznie o innych formalnościach, a tym bardziej o staniu na granicy, czy tłumaczeniu się jakiemuś celnikowi co się wiezie. Chciałoby się powiedzieć: o co chodzi?

Po co te wspominki i opowieści o granicach? Ponieważ ludzka natura jest tak skonstruowana, że nie tylko szybko przyzwyczaja się do tego co dobre i wygodne, ale i zapomina, jak było dawniej. I dlatego tak trudno jest mi zrozumieć to, jak szybko zapominamy o tym, kiedy nas upokarzano na granicach, kiedy to doświadczenie jest udziałem innych ludzi i dzieje się na naszych oczach! Myślę tu o wydarzeniach z końca sierpnia znad polsko – białoruskiej granicy na Podlasiu, gdzie koczowała trzydziestka imigrantów. Myślę o scenach na lotnisku w Kabulu, które stało się wielką Arką Wolności, dzięki czemu tysiące (ostatecznie nieco ponad sto tysięcy) szczęśliwców wydostało się z kraju przejętego przez fanatyków do świata ludzi wolnych. Myślę także o tysiącach obywateli krajów Ameryki Środkowej i Meksyku forsujących czasem aż do skutku granice z USA, żeby zacząć nowe i lepsze dla siebie życie. I wreszcie, myślę o tych nieszczęśnikach zapełniających u brzegów Afryki często dziurawe i przestarzałe kutry, aby – zdani tylko na łut szczęścia i w najlepszym przypadku trochę dobrej woli innych ludzi – udać się w nieznane, przełamując fale Morza Śródziemnego.

Te myśli napawają mnie zwyczajnym bólem i wstydem, że nie potrafimy nie tylko tych problemów rozwiązać, ale najczęściej działamy tak, żeby broń Boże nikt i nic nie zaburzyło naszego świętego spokoju. A w sytuacji kryzysu i napięć, populistycznych krzyków i straszenia do głosu dochodzą najprostsze, ale i dla polityków najbardziej efektowne rozwiązania: zbudujmy mur, rozstawmy na granicach drut kolczasty (rozumiecie, drut kolczasty? – jak to techniczne określenie samo w sobie ostro i zdecydowanie brzmi!). A w końcu wyślijmy wojsko i odpowiednie służby do obrony „naszej świętej ziemi”. Jednym zdaniem: brońmy się!

Tylko, czy wtedy te tak perfekcyjnie i skutecznie zabezpieczone granice czasem nie odkrywają bolesnej prawdy o nas samych, że to my tym zachowaniem przekraczamy przede wszystkim granice zwyczajnej ludzkiej wrażliwości, empatii, a nawet przyzwoitości?

Tymczasem trzeba niewiele albo bardzo mało. Jak mówi stare i mądre przysłowie, kiedy powodzi ci się lepiej niż innym, zamiast budować coraz to wyższe mury, zacznij strugać dłuższy stół, a wtedy wszyscy się przy nim zmieszczą.

Autorzy
Kazimierz Sowa, ks.