Dostęp do zawartości strony jest możliwy tylko dla profesjonalistów związanych z medycyną lub obrotem wyrobami medycznymi.

O tym, jak niebyt byt ukształtował

Autor:
Zbigniew Mazgaj

Wielce Szanowni Państwo!

Czy zastanawialiście się ile drzew jest marnowanych na wypracowania w rodzaju Jak samolot zmienił świat? Po co pisać o rzeczach oczywistych? Czyżby lakoniczne: „Koń – jaki jest, każdy widzi” wiktoriańskich encyklopedystów miało być łabędzim śpiewem epoki rozumu? Dlatego postanowiłem pochylić się nad dziejową rolą wynalazków jeszcze niedokonanych. Tak, tak, wiem! Powiecie, że to czysta mniemanologia… A może jednak…

Cofnijmy się do owego lipcowego dnia roku 1588, w którym na wodach Kanału Angielskiego pojawiła się Grande y Felicísima Armada Jego Katolickiej Mości Filipa II. Prowadzeni przez księcia Medina-Sidonia i opatrzeni papieskim błogosławieństwem Hiszpanie ochoczo płynęli wyzwolić Anglików spod tyranii. W każdym razie taka była wersja oficjalna. Anglicy najwyraźniej jej nie znali, gdyż wyszli w morze i zaczęli ostrą kanonadę. Tyle, że z nader mizernym skutkiem. Armada płynęła bowiem w szyku obronnym, cyzelowanym podczas konwojowania do Europy bogactw zagrabionych w Nowym Świecie. Trzeba było ich bronić przed zakusami piratów pokroju Francisa Drake’a. Zaczynał on jako pirat, sorry!, korsarz w służbie Jej Królewskiej Mości, łupiąc Hiszpanów ile wlezie na lądzie i na morzu. Łupiąc niemiłosiernie skutecznie. Ładunek tylko jednego z zagrabionych statków oszacowano na 114 tysięcy funtów, podczas gdy roczne przychody korony wynosiły 200 tysięcy. Nic dziwnego, że Drake dochrapał się szlachectwa i admiralskich szlifów. Był zresztą znakomitym żeglarzem, jako drugi opłynął Ziemię, przy czym w odróżnieniu od Magellana nie dał się zabić tubylcom.

Teraz jednak sir Francis pluł sobie w brodę, bowiem Armada zawinęła do Calais by zaokrętować armię inwazyjną księcia Parmy. Na szczęście dla Anglików Mości Książę raczył się spóźnić, co skwapliwie wykorzystał Drake i w nocy zaatakował Hiszpanów branderami. Były to statki bez załogi, które podpalone kierowano na wroga. Dla stłoczonych w porcie drewnianych żaglowców były istnym el fuego del infierno, toteż Hiszpanie w panice odcinali liny kotwiczne i wypływali w morze. Armada wyszła bez szwanku, została wszakże odcięta od armii lądowej, rozproszona i utraciła kotwice. Nazajutrz zaś doszło do bitwy morskiej. Szybsze i zwrotniejsze angielskie okręty usilnie starały się zepchnąć przeciwnika na mielizny Flandrii. Po południu, kiedy formacja Hiszpanów zaczęła pękać, synom Albionu zabrakło amunicji. Gdy opadł dym okazało się, że zatonął tylko jeden okręt. Armadzie znów się upiekło, ale wieczorem prąd pływu zaczął znosić ich ku brzegowi. Pozbawieni kotwic zaczęli masowo odprawiać msze błagalne, bowiem w Niderlandach trwała właśnie rebelia przeciw Hiszpanii. Znając zaś okrucieństwo z jakim ich ziomkowie traktowali powstańców, doskonale wiedzieli co ich czeka. I wówczas południowy wiatr wypchnął okręty na Morze Północne. Wyglądało na to, że Armada jest nie do zdarcia! Ale oznaczało również koniec inwazji. Powrót do Calais – pod wiatr i bez kotwic za to w asyście Anglików – byłby samobójstwem. Pozostało wrócić do domu opływając wyspy od wschodu i północy. Prawdziwe kłopoty zaczęły się, kiedy Armada opłynąwszy Szetlandy skręciła na zachód. Hiszpanie nie wiedzieli bowiem, że Golfstrom sięga tak daleko na północ. Pozwólę sobie na małą dygresję dotyczącą ówczesnej nawigacji morskiej. Ustalenie szerokości geograficznej było łatwe. Jako, że oś Ziemi jest z grubsza nieruchoma (w skali Galaktyki), wystarczy znajomość kąta pod jakim widać Gwiazdę Polarną nad horyzontem i podstaw geometrii. Inaczej jest w przypadku długości geograficznej, gdyż ruch wirowy Ziemi sprawia, że w przestrzeni nie ma punktów odniesienia. Na szczęście tempo owego obrotu jest stałe i wynosi dokładnie 360O na dobę. Wystarczy zatem ustalić moment astronomicznego południa i sprawdzić jaka różnica czasu dzieli nas od miejsca o znanych współrzędnych. Pod warunkiem, że mamy zegar idący według czasu owego miejsca. Zegar bardzo dokładny, o błędzie chodu rzędu minuty na rok. Na takie cudo, zwane chronometrem morskim, trzeba było poczekać jeszcze 200 lat. Na razie żeglarze musieli polegać na doświadczeniu, intuicji i szczęściu nawigatorów. A szczęście w końcu ich opuściło. Żeglując pod prąd Golfstromu, źle oszacowali przebytą odległość. Nie mogąc zaś dokładnie ustalić długości geograficznej zbyt wcześnie skręcali na południe masowo pakując się na klify Szkocji i Irlandii. Ze 130 okrętów powróciło zaledwie 60. Co gorsze ich załogi były tak wycieńczone i chore z powodu braku wody i żywności, że większość ocalałych marynarzy zmarła. To była klęska. Czy jednak podważyła pozycję Hiszpanii? Nie! Stała ona wówczas u szczytu potęgi, jej władza rozciągała się od Meksyku i Peru po Filipiny. Ale pozostał strach. Mimo iż jeszcze dwukrotnie planowano inwazję Anglii, nigdy do niej doszło. Tak, tak, Moiściewy! Gdyby Medina-Sidonia miał chronometr, zapewne nie byłoby dzisiaj protestantów, świat mówiłby po hiszpańsku zaś wyroki ostateczne ferowałoby Święte Oficjum pod wezwaniem Tomása de Torquemady. Brrr… Takie myśli nachodzą mnie czasem, kiedy patrzę na zegarek. Quod erat demonstrandum. Życzę Państwu Wesołych Świąt Z.M.

Autorzy
Zbigniew Mazgaj

Consultronix