Dostęp do zawartości strony jest możliwy tylko dla profesjonalistów związanych z medycyną lub obrotem wyrobami medycznymi.

Opowieść z jesiennej mgły

Autor:
Leszek Mazan

Najpierw do Paryża dotarła wiadomość o utworzeniu nowej, trzeciej już koalicji: Anglia, Austria i Rosja przeciw Francji. Po­tem „Bóg wojny” Napoleon Bonaparte kazał swym 65 tysiącom piechurom i piętnastu tysiącom konnym -maszerować, wlokąc 286 armat, przez pół Europy od Dunkierki aż na Morawę. Marsz opóźniał urodzaj niemieckich jabłek, skutkujący biegunką. Na­stępnie cesarz Francuzów zmiażdżył i wdeptał w bagnistą zie­mię morawską całą 75-tysięczną armię sprzymierzonych. Dwie godziny później, wczesnym popołudniem 2 grudnia 1805 roku, objeżdżał pola swej zwycięskiej bitwy pod Austerlitz niedaleko Brna, słuchając meldunków o zabitych i rannych. Przeraźliwe zimno, wiatr, deszcz ze śniegiem, ale żaden z półtora tysiąca rannych Francuzów nie leżał na gołej ziemi, pod głową musiał mieć przynajmniej własny lub rosyjski czy austriacki szynel. Za brak opieki, bezpośredni dowódca rannego stawał, z rozkazu cesarskiego, przed plutonem egzekucyjnym. Sanitariuszy nie było. Chirurdzy zajmowali się głównie, jeśli nie jedynie, amputa­cją potrzaskanych kończyn, oczywiście bez nieznanego jeszcze wtedy znieczulenia, ale za to niewiarygodnie szybko: wystar­czało nożem przeciąć mięśnie a potem najwyżej 16 pociągnięć piłką… Takie zabiegi na polu bitwy były bezpieczniejsze niż w la­zaretach, gdzie na rannych czyhała wszechwładna gangrena. Szybciej, szybciej… Tu amputacje nóg, u tamtego chirurga tylko rąk. Jak przeżyje, gnijące kawałki mięsa wokół rany zjedzą przy­stawione czerwie, te same co w grobach, zawsze skuteczne…

Wycofujący się Rosjanie wlekli się niby duchy ciemności w stro­nę Ołomuńca, a dalej Cieszyna i Krakowa. Przy wozach z ranny­mi rzadko pojawiał się lekarz. Chirurgów było w armii carskiej jak na lekarstwo, a pomagali w pierwszej kolejności wyłącznie oficerom. Pomagali aż do kompletnego wyczerpania sił. Do byłej stolicy Polski jako pierwszy dotarł, już jedenaście dni po bitwie oszalały z rozpaczy, upokorzenia i wstydu młody car Aleksander. W hotelu nie zmrużył oka i mimo fatalnej pogody pognał dalej do Petersburga. Tuż przed Bożym Narodzeniem, 23 grudnia A.D.1805, weszły do Krakowa pierwsze oddziały car­skiej Leibgwardii, a w kilka godzin później słaniające się z ran, przemarznięte do szpiku kości oddziały liniowe. Kompletnie zaskoczeni, rozmodleni, szykujący się do Świąt krakowianie nie mogli ukryć zdziwienia i złośliwej satysfakcji: przecież dopie­ro niedawno, przed miesiącem maszerowały przez ich miasto w kierunku Moraw wyborowe oddziały gwardii, kozacy, silna artyleria…!

Nie minęło kilka godzin, a zanurzone w grudniowej, mroźnej mgle liczące 25 tys. mieszkańców miasto zamieniło się wraz z przedmieściami w jeden wielki przytułek, szpital, schroniska dla umierających. Żołnierze konali w bramach domów lub po prostu na ulicach. Dziesięć tysięcy rannych lub chorych żołnie­rzy i oficerów zajęło dotychczasowe szpitale lub naprędce zor­ganizowane (głównie w klasztorach) lazarety. Panował w nich upiorny smród, zaduch, brud, królowała najwierniejsza przy­jaciółka żołnierzy -śmierć. Wybuchały choroby, głównie tyfus i cholera, kładąc pokotem i carskich żołnierzy i mieszkańców Krakowa, wśród których wybuchały groźne epidemie. Na bar­łogach szpitalnych i na ulicach umierało codziennie przeciętnie sto osób. I armia i polscy cywile potrzebowali na gwałt i środ­ków opatrunkowych i lekarstw.

Jednym z kilku aptekarzy krakowskich, którzy pospieszyli z pomocą nieszczęsnym poddanym cara Aleksandra, był po­chodzący spod Jarosławia właściciel apteki „Pod słońcem” Jan Sawiczewski. Organizował całodobowe dyżury, był w stałym kontakcie z rosyjskimi lekarzami i oficerami, wydawał szarpie i leki, a zdziesiątkowanym oddziałom wymaszerowującym z Krakowa w dalszą drogę do Petersburga przygotowywał ap­teczki polowe. Niewiele w nich było: zaciski do ran, szarpie, czyli kawałki rozciąganego dla lepszego wchłaniania wydzie­lin płótna, czasem jakiś eliksir z domieszką opium… Najlepsze lekarstwo żołnierz -obojętne, czyim był poddanym -nosił nie w apteczce, lecz manierce. Francuzi, jak to Francuzi, stosowali jeszcze inną kurację. Dowodem jej skuteczności jest jeszcze dziś 700 nazwisk francuskich, występujących w różnych formach w okolicach Slavkova (tak dziś nazywa się Austerlitz).

W Krakowie takich śladów nie ma, ale mimo to grudzień A.D.1805 jest do dziś dowodem, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie może być -przynajmniej w Małopolsce -pewnym dnia ani godziny. Nawet w Boże Narodzenie.

Autorzy
Leszek Mazan