Jerzy Turowicz i Tygodnik Powszechny

Autor: Witold Bereś

Kategoria: Kultura i nauka Artykuł opublikowano w CX News nr 4/42/2012

Sto lat temu, 10 grudnia 1912 roku urodził się Jerzy Turowicz, jeden z symboli oporu antytotalitarnego i odzyskanej wolności Polski. Właśnie ukazuje się monografia tego niezwykłego środowiska i jego lidera: „Krąg Turowicza. Tygodnik, czasy, ludzie. 1945- 99”. Witold Bereś tak wspomina swego redakcyjnego Szefa…

Jaki był Jerzy Turowicz? Różny.
Zdecydowany. Trwa jakaś - jak zwykle chaotyczna - dyskusja redakcyjna: puścić tekst czy nie puścić? Górę biorą argumenty raz jednej, raz drugiej strony. Zza rozpalonych głów, ze swego kąta pod oknem nieśmiało w górę podnosi dłoń On. Przez chwilę tego nikt nie zauważa, wreszcie wszyscy milkną i z szacunku, i z nadziei, że to właśnie ich zdanie zostanie poparte. On spokojnie: „Tego nie drukujemy”. Ktoś próbuje oponować: „Ale...”. „Nie. A teraz inna sprawa...”. Wzniesiona ręka ucina dyskusję.

Szef gniewny. Jeden ze starszych redaktorów ni stąd, ni zowąd, robi jakąś dziką awanturę jednemu z tych młodych. Nagle zdecydowanym krokiem wysuwa się Turowicz, ruchem ręki wskazuje czeluść swego gabinetu i mocnym głosem mówi do S. „Proszę natychmiast do mnie”. Podwójne drzwi z trzaskiem się zamykają i już po kilku minutach wyłania się zza nich przedstawiciel starszej części redakcji. Podchodzi do zaczepionego redaktora i przeprasza.

Szef uwodzicielski. Kolejna z nieustannie wyszukiwanych przez młodą część redakcji, utalentowana reporterka. Ma długie nogi i w dodatku na przynoszonej ze sobą macie lubi siadywać w kąciku redakcji w pozycji kwiat lotosu. Niespodziewanie zjawia się szef. Zza pleców wyciąga bukiecik fiołków i z uśmiechem jej wręcza: „To specjalnie dla pani”.

A był jeszcze Turowicz kochający kryminały, dobrze wychowany (niepojęte zdziwienie, że sekretarka pyta czy jest dla kogoś - „No przecież jestem”), dowcipny (kawały żydowskie na zebraniach), słuchający jazz, miłośnik rocka, uczestnik życia bohemy krakowskiej, wpatrzony w żonę, panią Annę. Ciepły, nieustannie pracujący, podróżujący, punktualny i solidny do granic, ale także - i o tym ktoś pewnie kiedyś wspomni - czasami niezrozumiały w swych decyzjach.

*

Adam Michnik w książce Kościół, lewica, dialog zauważa: „Linię Tygodnika Powszechnego odczytywać trzeba (…) nie z programowych wstępniaków, ale z układu treści, z publikacji na tematy historyczne, filozoficzne, kulturalne… Na tym przecież polegała niezwykła siła tego pisma – na prezentowaniu alternatywnej wizji kultury, na oporze przeciw ogłupianiu polskiej inteligencji »diamatem«”.

Rzeczywiście, pismo z Wiślnej od początku istnienia działa na styku wiary i kultury. Nie jest zapewne przypadkiem, że w wiele lat po jego założeniu, Jan Paweł II, Tygodnika autor i opiekun (a może i przyjaciel?) powie: „Dialog Kościoła z kulturą stanowi decydujące wyzwanie dla przyszłości świata”.

Tak, wielkość Tygodnika w dziejach walki o wolną, demokratyczną Polskę, o jej kulturę, ale i o Kościół dla wszystkich, w tym dla wątpiących, polega na klasie ogłaszanej tam publicystyki – przede wszystkim kulturalnej i religijnej. Ale też na wyczuciu dziennikarskiego tonu, wedle którego o jakości tekstu stanowi kontekst.

Nie tylko ten kontekst, który w PRL oznaczał zdolność do czytania między wierszami. Tak, w pisaniu między wierszami Tygodnik też był niekwestionowanym mistrzem. Lecz kontekst oznacza więcej: oto środowisku z Wiślnej w epoce PRL udaje się zachować równowagę między legalizmem działań (również politycznych), a niezależnością i patriotyzmem.

Lecz na nic przemyślne fortele, zmierzające do oszukania władz, na nic najmędrsze, geopolityczne projekty, do kosza najśmielsze koncepcje reform – gdy nie stoi za tym zwykła przyzwoitość. Krag_Turowicza

Nic dziwnego, że jedną z ulubionych sentencji Krzysztofa Kozłowskiego są słowa Antoniego Słonimskiego (zresztą felietonisty pisma): „O co chodziło? Prawie o nic – aby zbyt łatwo nie zgiąć karku…”.

To wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie zespół, który się na Wiślnej zebrał. Nie zapominajmy jednak – ten zespół zbierał się przez całe lata wokół jednej postaci. Gdyby nie Jerzy Turowicz, Tygodnik nie stałby się niepowtarzalnym zjawiskiem od, jak często mawiano, Łaby do Władywostoku. Bo fenomen stał się możliwy dzięki osobowości człowieka, który pojmował dziennikarstwo nie tylko jako warsztatową sprawność, ale także jako myśl i misję. A nadto miał talent do ludzi, którzy przy nim niemal rozkwitali.

*

Jak zatem podsumować rolę Tygodnika? Wygrał, bo swymi działaniami i sianiem wśród inteligencji współprowadził do sytuacji, w której wolna Polska zwyciężyła? Przegrał, bo jego znaczenie zmalało w sytuacji wolnego rynku?

Może jednak wygrał? A już na pewno – może wygrać. By tak się stało, Turowicz i tygodnikowa myśl winni być przypominani nie tylko z okazji stulecia urodzin Szefa.



Ostatnio opublikowane artykuły w kategorii Kultura i nauka:

Odra - temat tabu?

FUNDACJA WHY NOT to grupa osób, która od listopada 2020 roku chce w sposób zorganizowany nieść POMOC, nieograniczoną szablonami, układami, granicami, przyzwyczajeniami. Rok 2020 był zaskakujący, zmieniający świat i społeczeństwa. Wirus SARS-CoV-2 szalał z niespotykaną siłą, dewastując życie na całym świecie. Rok 2022 to rozpoczęcie militarnej napaści na Ukrainę wywołującej ogólnoświatowy kryzys energetyczny. Nie zapominamy o ciągłym niszczeniu środowiska naturalnego przez rozwijający się przemysł. Chcemy POMAGAĆ! Wiemy, że tej pomocy będzie potrzebował niejeden z nas, a także środowisko naturalne. Dlatego w tym artykule chciałbym się skupić na naszych projektach środowiskowych. To, że ochrona środowiska naturalnego w Polsce jest tematem ze wszech miar trudnym, wie każdy z nas. Odczuwamy to na „własnej skórze”. Moim zdaniem, powodów takiego stanu jest mnóstwo: brak pomysłu na czystą Polskę, brak realnych programów ochrony środowiska naturalnego, rabunkowa gospodarka wydobywcza, słabo kontrolowany rozwój przemysłu, brutalna wycinka drzew (nawet w parkach narodowych), populizm, brak środków finansowych na ochronę środowiska (ale, czy na pewno?). Można by tak wymieniać bez końca…

Człowiek renesansu, dżentelmen polskiej okulistyki. Wspomnienie prof. Józefa Kałużnego

Krzysztof Smolarski: Profesor Tadeusz Krwawicz ma swoją ulicę w Lublinie, a ostatnio skwerem uhonorowano, jako chyba drugiego w historii, polskiego okulistę prof. Józefa Kałużnego. To znaczy, że Ojciec był w Bydgoszczy ważną osobą i to nie tylko przez wzgląd na okulistykę.
Bartłomiej Kałużny: To prawda. Myślę, że duże znaczenie miało też to, że był mocno zaangażowany w rozwój Collegium Medicum im. Ludwika Rydygiera (wtedy Akademii Medycznej) w Bydgoszczy. W uczelni pełnił funkcje prodziekana, później dziekana, aż w końcu przez dwie kadencje był rektorem. Z pewnością z punktu widzenia miasta była to bardzo ważna część działalności. Druga rzecz, to fakt, że Ojciec był niewątpliwie osobą towarzyską i lubianą. Nadal wielu Jego dawnych kolegów i przyjaciół pełni różne funkcje w mieście i działa na bydgoskich uczelniach. 

Mam krew w głowie. Cykl felietonów

Mam krew w głowie. Tak o tym mówię. Na co moja terapeutka: „Co pan opowiada – wszyscy mają krew w głowie. Proszę mówić, mam krwiaka. To robi wrażenie.” Tak. Po wylewie – mój był krwotoczny – mam krew w głowie. To znaczy mam krwiaka. Byłem już dwa razy na tomografii i on tam dalej jest. Na razie się nie zmniejsza. Nie mogę latać samolotem, jeździć na nartach, ani chodzić po górach. Czyli z przyjemności została mi jazda samochodem (całe szczęście!). Jak napisałem powyżej mam terapeutkę, jeszcze mam logopedkę i chodzę czasami do psychiatry. Czyli zamiast latania samolotem mam terapeutkę, zamiast jazdy na nartach mam logopedkę, a zamiast chodzenia po górach mam wizyty u psychiatry. 

Nasz brat kryzys… Cykl felietonów

W czasach PRL-u, czyli wieki temu, był taki szkolny żart, od którego mój nauczyciel historii lubił zaczynać odpytywanie: w Egipcie było dwóch braci, jeden Ramzes, drugi Kryzys. Ramzes umarł, Kryzys żyje – kończył, a ironiczny (choć i dobrotliwy) uśmiech zapowiadał, że to jednak nie koniec. Klasa w ryk, ale śmiech urywał się, kiedy jakiś nieszczęśnik usłyszał swoje nazwisko i musiał się gimnastykować. A jak łatwo się domyślić ten prawdziwy, peerelowski kryzys nie robił sobie nic ani z naszych śmiechów, ani z męki przepytywanych. W tamtych czasach kryzys wydawał się zjawiskiem (niczym Lenin) „wiecznie żywym”. 

Wielce Szanowni Państwo!

W czasach PRL-u, czyli wieki temu, był taki szkolny żart, od którego mój nauczyciel historii lubił zaczynać odpytywanie: w Egipcie było dwóch braci, jeden Ramzes, drugi Kryzys. Ramzes umarł, Kryzys żyje – kończył, a ironiczny (choć i dobrotliwy) uśmiech zapowiadał, że to jednak nie koniec. Klasa w ryk, ale śmiech urywał się, kiedy jakiś nieszczęśnik usłyszał swoje nazwisko i musiał się gimnastykować. A jak łatwo się domyślić ten prawdziwy, peerelowski kryzys nie robił sobie nic ani z naszych śmiechów, ani z męki przepytywanych. W tamtych czasach kryzys wydawał się zjawiskiem (niczym Lenin) „wiecznie żywym”.