Dostęp do zawartości strony jest możliwy tylko dla profesjonalistów związanych z medycyną lub obrotem wyrobami medycznymi.

Okuliści dla Afryki odsłona druga

Autor:
Iwona Filipecka, dr
dzieci

Droga do Nguelemenduka była ekscytująca. Dojeżdżamy do mi­sji, gdzie czeka już na nas pierwsza pacjentka. Młoda dziewczyna z silnym bólem i ogromnym obrzękiem powiek jednego oka. Ob­jawy narastały od 3 dni. Trudno ją zbadać: każda próba rozchylenia powiek to ogromny ból i łzy. Dysponuję ręczną lampą szczelinową i obuocznym oftalmoskopem, co musi wystarczyć. Diagnozę uła­twia nam Siostra Asumpta, pielęgniarka, która prowadzi dyspanser. Dziewczyna ma potwierdzoną testami uogólnioną fileriozę. Jedna z filerii musiała dostać się do powiek. Taką mamy nadzieję, bo jeśli znajduje się w oczodole to pacjentka nie ma szans na uratowanie oka. Jeszcze do niedawna sądzono, że wyłącznie filarie Onchocerca volvulus powodują ślepotę rzeczną, na którą choruje 18 milionów ludzi na świecie. Teraz wiadomo, że przyczyną są także bakterie ży­jące w fileriach. Dobrze, że mamy ze sobą Azyter, na które są wraż­liwe. Dajemy go razem ze sterydami w maści i kroplach w ilościach znacznie przekraczających zalecane. Nic innego nie możemy zro­bić. Siostry podały leki ogólne stosowane w leczeniu fileriozy. Po kilku godzinach ból oka zaczął się zmniejszać, ale bardzo nasilił się świąd w całym ciele. Podobno, gdy lek zaczyna działać filerie stają się bardzo ruchliwe. Przez następne dni stan pacjentki znacznie się poprawił. Mogłam zbadać oko, na szczęście robale nie dostały się do wnętrza gałki i dobrze widziała. Miała szczęście. Niestety więk­szość spotkanych przez nas osób z fileriozą straciło wzrok. Typowy afrykański przypadek fileriozy: pacjent widzi, że rusza mu się coś w oku i przeszkadza w widzeniu. Ci co mogą kupić cebulę lub cy­trynę wyciskają z nich sok i wkrapiają do oka. Podobno filerie tego nie lubią i wychodzą. Niestety ja widziałam tylko te, co nie chciały wyjść. Nie mamy witrektomu i my ich też nie wyjmiemy. A do stoli­cy Younde, gdzie jest szpital, nikt nie pojedzie za drogo. Co cieka­we wszystkie przypadki, które widziałam przebiegały bez odczynu zapalnego. Różnej długości czarne, cienkie robaki poruszały się wewnątrz gałki. Pod wpływem światła chowały się w miejsca nie­dostępne badaniem. Stare filerie były ufiksowane na dnie oka, oto­czone rozległymi przegrupowaniami barwnika w tych okolicach. Badań w szkołach dzień pierwszy – 1 październik Pobudka 6:00. Zbieramy się, szykujemy sprzęt i na śniadanie do Sióstr na 6:30 spóźniamy się o 15 min. Trzeba wcześnie wyjechać, bo do księdza Mirka w Domentangu jest droga daleka i trudna. Jedziemy przez wioski w brusie, bez prądu, biedne. Ale dzieci idą do szkoły w każdej wiosce, kobiety idą na pole z koszami: teraz jest pora deszczowa, pora sadzenia. Sadzą maniok, kukurydzę i orzeszki ziemne. Wszystko na jednym małym poletku, pomieszane. Zatrzy­mujemy się w wiosce, gdzie wita nas przy drodze katecheta. Wioska to 4 domy przy drodze, metr za nimi jest busz. Zaraz przychodzą wszyscy mieszkańcy, a wśród nich stara kobieta z zapaleniem spo­jówek ropa się leje, wyciera oczy brudną koszulą. Obiecujemy, że jak będziemy wracać, to zostawimy dla niej krople teraz są na dnie walizki ze sprzętem. Jedziemy dalej droga się zwęża, zwęża jeszcze się mieścimy. Zaczynają się mostki zbudowane z dwóch desek oddalonych na szerokość kół. Dojeżdżamy do księdza Mirka. Wspaniały człowiek! Ciepły, uśmiechnięty, towarzyszył nam przez cały czas badań trochę zielony na twarzy. Zielony, bo bardzo chory kolejny rzut malarii, na chininie gorzki smak w ustach to nic w porównaniu z tym, że nic się nie słyszy: w uszach ciągle szumi i dźwięki są tłumione to działanie uboczne leku. Pięknie zagospo­darował swoją parafię. Skromny drewniany domek jak na dzikim zachodzie. A przed nim klomb zielony, z kwitnącymi kwiatami. Ma­giczne miejsce. Ksiądz Mirek jest elektronikiem i widać techniczne wykształcenie. Lampa z butelki z wodą zamontowana na dachu, prąd z solarów i deszczówka bieżąca z wysokiego zbiornika. Zabieramy się do pracy. Improwizacja – na każdym kroku, ale jeste­śmy kreatywni. Dzięki siostrze Immakulacie i księdzu Mirkowi ba­dania idą sprawnie. Najpierw dorośli: zaćma, zaćma, zwyrodnienia siatkówki, zapalenia spojówki. Pacjent po porannym urazie oka, kawałkiem drzewa. Powinien jechać do szpitala. Nie pojedzie, za daleko. Tłumaczę, że straci oko, nie będzie widział. Prosi o krople i wychodzi. Poznajemy bezsilność okulistów w Afryce. Trzeba prze­rwać badanie dorosłych, przychodzą dzieci: to dla nich głównie jesteśmy. Badamy, badamy, badamy… Końca nie widać. Jest 14. Ksiądz Mirek zarządza przerwę. Trzeba coś zjeść. Dyrektor szkoły mówi, że jeszcze 3 dzieci. Ok, ale jest czworo, pięcioro, siedmioro, przychodzą ciągle nowe. Zostawiamy Dyrektora z dziećmi i idziemy na ostatnich no­gach coś zjeść. Kuchnia księdza Mirka była zachwalana potwier­dzamy: włoskie spagetti, kurczak po afrykańsku, banany smażone i sok ze świeżych pomarańczy. Mniam. Odzyskujemy siły i badamy dalej. Trzeba się spieszyć, bo o 18 robi się ciemno. Dużo dzieci ma kilka kilometrów do domu, a powrót nocą przez busz nie jest bez­pieczny. Po przebadaniu dzieci jeszcze dorośli, którzy siedzieli pod palmą od rana czekając na swoją kolejkę. I jak tu nie pomóc wszyst­kim? Starszy człowiek przyszedł 25 km z wioski, żeby się zbadać. Ma zaćmę dojrzałą na obu oczach. Mówię, że potrzebna operacja. Za­bieg kosztuje 150 euro i można go wykonać tylko w stolicy trzeba dojechać, zapłacić za zabieg, leczenie, pobyt w szpitalu. Kogo na to stać? Starszy człowiek ze łzami w oczach i spuszczoną głową wy­chodzi, a ja przypominam sobie film jak szaman zrywał igłą więza­dełka soczewki i wpychał ją do ciała szklistego. Nie miałam odwagi, żeby to zrobić. Przed 20 wyjeżdżamy otoczeni błyskawicami. Po drodze zatrzymu­jemy się w wiosce z kroplami dla starej kobiety. Wypatrywała nas już od kilku godzin. Dojeżdżamy, jesteśmy wykończone, nie chce nam się nawet jeść. Wchodzimy do naszego domku: krzyk Agi: karaluch! A obok drugi! Pilnuję 2 karaluchów, a Aga poleciała do Sióstr i po Konrada, żeby je zabił. Konrad nie przyszedł też ich nie lubi. Za to Siostry dały spray, spryskałyśmy karalucha, który zaczął latać jak opętany, a ja z Agą też, tylko w drugą stronę, głośno krzycząc :). W końcu kara­luchy padły, a my sięgnęłyśmy spokojnie po whisky, bo w końcu to podobno najlepszy środek przeciw malarii, a na pewno dla nas wykończonych dzisiejszym dniem.

Autorzy
Iwona Filipecka, dr

Okulus Plus